top of page
Tanzania post
Zdjęcie autoraMarta Jaroszek

Z PLECAKIEM PRZEZ GRENLANDIĘ | CIAG DALSZY PRZYGODY

Zaktualizowano: 11 lip



Każda chatka, w której się zatrzymujemy skrywa niewielki dziennik wędrowca. Wpisać się możemy, ale oczywiście nie musimy. Każdy wpis opatrzony jest datą i kierunkiem, w którym zmierza dana osoba. Dziennik zawiera zarówno informacje o przebiegu odcinka, jak i wewnętrzne przemyślenia piszącego, które kiełkują na trasie. Tak wiele osób przeszło to samo co my, tak wielu z nich borykało się z tymi samymi czy nawet większymi problemami. Wciąż zawzięcie szukamy wpisu Austriaka, który ledwo uszedł z życiem. Znajdujemy jednak tylko jeden, w którym wspomina o swoich trudach i strachu, który czuł podczas pierwszego etapu wędrówki. Wyobraźcie sobie, że jesteście na Grenlandii, postanowiliście przejść ten szlak, nagle warunki się pogarszają, staracie się podążać trasą, jednak nie jest to łatwe. W grę zaczyna wchodzić panika. Stawiacie jeden niewłaściwy krok i wpadacie do potwornie zimnej wody, twój plecak ciągnie cię w dół. Próbujesz się wydostać, jednak wszędzie dookoła lód i śnieg. Cudem udaje Ci się przeżyć i wyjść na powierzchnię. Jesteś przemoczony, zmarznięty i sam. Jednak się nie poddajesz i idziesz dalej, adrenalina buzuje w twoich żyłach. Jesteś prawdopodobnie jedną z pierwszych osób, które zdecydowały się na "letnie" przemierzenie szlaku i okazuje się, że ledwo uszedłeś z życiem. Brzmi strasznie. Dlatego też zupełnie nie dziwię się, że Austriak kazał wszystkim zawracać twierdząc, że jest to niebezpieczne. Wielu go posłuchało i zawróciło. Tydzień później pojawiliśmy się my, warunki były już nieco łagodniejsze, a przede wszystkim mieliśmy siebie nawzajem. Nic tak dobrze nie działa na psychikę jak wsparcie drugiej osoby.

 

DZIEŃ 6 - ZACZYNAMY Z SUCHĄ STOPĄ

 

CZAS: 9h 30 min

DYSTANS: 20 km PRZEWYŻSZENIE: 864 m



Zresetowani i gotowi na nowe przygody wyruszamy na podbój kolejnego etapu naszej wędrówki. Tego dnia nie mogłam zapanować nad moim komfortem termicznym, wciąż było mi za gorąco, za zimno, a na dodatek raz padało, a raz znowu słońce świeciło. Paula już tylko przewracała oczami z lekkim uśmieszkiem nie mogąc ze mną wytrzymać. Przed nami długi dystans - 2o km - wciąż mamy cichą nadzieje, że może dziś uda nam się dojść do celu w suchych butach. Mijamy dużą grupę, może około 15 osób. Dowiadujemy się, że są to harcerze z Wielkiej Brytanii. Na końcu grupy idą dwie dziewczyny, zatrzymują nas i błagalnym wzrokiem pytają czy mamy może jakieś tampony lub podpaski. Przecząco kręcimy głowami. Drogie kobietki, wyobraźcie sobie TAKĄ sytuację będąc w TAKIM miejscu. Przewalone. Niesamowicie im współczułyśmy, ale niestety nie miałyśmy jak im pomóc.


Wędrujemy wzdłuż linii brzegowej jeziora, co wiąże się z podmokłym terenem. Przyjmujemy to ze smutkiem, ale idziemy dalej. Tuż przed największym podejściem zatrzymujemy się na dłuższą przerwę, ładujemy akumulatory, woda, baton proteinowy, garść orzechów. Zaczyna kropić, znów wkładamy przeciwdeszczowe kurtki i spodnie. Zaczynamy podchodzić, zaczyna się też robić coraz goręcej, przestaje padać. Nadrabiam trochę do góry, żeby znów się rozebrać, aby Paula nie musiała już tak oczami przewracać. Teren nieco się zmienia, jest bardziej skalisty, przypomina mi Norwegię południową, trochę jak na szlaku na Trolltungę. Zachwycamy się widokami, podczas gdy chłopcy znów wysunęli się na prowadzenie. Została nam może jedna czwarta trasy, gdy zauważamy Kubę. Czeka na nas pod jednym z głazów. Przerwa na żelka. Dosiadamy się do niego i zachwycamy widokami. Ostatni etap na dziś - zejście. Znów zaczyna padać, Kuba jednak nie przerywa swojej turbo-drzemki. Zbieramy się i ruszamy dalej. Gdy na horyzoncie pokazuje nam się czerwona chatka, czujemy ulgę. Kolejny etap dobiega końca, znów daliśmy radę, a przy tym całkiem nieźle nam szło. Przycupnęliśmy na niewielkim pagórku, z którego rozpościerał się piękny widok na okolicę. Wyciągnęliśmy Jagerka i szczęśliwi, choć zmęczeni uczciliśmy kolejny dzień.



Docieramy do chatki, w której chłopcy już na nas czekają. Dziś towarzyszy nam małżeństwo z 11-letnim synkiem z Kanady. Wymieniamy się doświadczeniami z dzisiejszego dnia, tak samo jak większość, zaczęli oni swoją wędrówkę w miejscu, w którym my ją zakończymy. Twierdzą, że nasz następny etap przebiega przez niezwykle bagnisty i podmokły teren, kobieta w pewnej chwili wpadła po udo do błota. Ciężko wzdychamy i godzimy się z czkającym nas jutrem. Wyjątkowo dobrze nam się rozmawia, w końcu mężczyzna proponuje, że nauczy nas grać w grę karcianą, o dźwięcznej nazwie "Shit". Kiwamy głowami, bowiem znamy jej polski odpowiednik - "Gówno". Zasady nieco się różnią, jednak szybko łapiemy i zaczyna się prawdziwa gra.



 

DZIEŃ 7 - NIEKOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA

 

CZAS: 10h 49 min

DYSTANS: 22,1 km

PRZEWYŻSZENIE: 1035 m



Budzi nas krzątanina naszych współlokatorów. Wyglądam za okno, zza którego słońce wita nas radośnie. Dziś przeprawa przez najbardziej bagniste tereny trasy. Patrząc wstecz zastanawia nas czy naprawdę może być jeszcze gorzej. Nie tracąc zapału ruszamy w drogę. Buty zdążyły nam nieco przeschnąć, więc startujemy z "czystą kartą". Podczas tych kilku dni wędrówki nieco opróżniliśmy zapasy, dzięki czemu nasze plecaki nie ciążą nam już tak bardzo. Docieramy do punktu, z którego roztacza się wspaniały widok na dolinę. To właśnie tam czai się na nas bagnisko. Przechodzimy mostkiem na drugą stronę rzeki i zaczynamy przeprawę. Początkowo idzie nam całkiem nieźle, wędrujemy wzdłuż brzegu, rzeki, przypomina on plażę, teren jest gliniasty, ale twardy. Nie zapadamy się. W między czasie robimy sobie z Paulą przerwę na przekąskę i wodę. Kuba macha do nas, żebyśmy podeszły. Przedstawia plan, którędy będziemy się dalej przemieszczać. Ślepo go akceptujemy, ufając, że wie co mówi.


Ruszamy w ślad Kubą przez trawy i bagna, szukając jak najlepszej opcji przemierzenia tego odcinka. Nie jest łatwo, teren jest podstępny. Kiedy myślisz, że już go przechytrzyłeś, wtem pokazuje Ci, że to on tutaj rządzi. Stopa znów robi się wilgotna. Docieramy do rowu pełnego wody. Szukamy w miarę stabilnego punktu, z którego moglibyśmy się wybić i przeskoczyć na drugą stronę. Kuba skacze pierwszy, drugi brzeg niestety nie jest tak stabilny, przez co trudno mu utrzymać równowagę, jednak udaje mu się. Kolejno przeskakujemy, jeden za drugim. Nie powiedziałabym, że wszyscy wyszliśmy z tego suchą stopą.



Ostatni odcinek dzieli nas od podejścia, które z pewnością jest wolne od wody. Gdy stawiam nogę na suchym, kamienistym podłożu oddycham z ulgą. Koniec, udało nam się. Kolejny trudny etap za nami. Rozsiadamy się na skale, ściągamy buty i rozkoszujemy piękną pogodą i ponownym sukcesem. Promienie słońca przyjemnie muskają nas po twarzach. Wtem słychać bzyczenie. Komary. Czemu się tu dziwić, nie może być zbyt pięknie. Wszyscy chwytamy broń w dłoń i psikamy się Brosem od stóp do głów. Wkładamy siatki na głowę i wiemy już, że nasz odpoczynek dobiegł właśnie końca. Przed nami małe podejście. Wspinamy się kolejne metry do góry po niezwykle urokliwym terenie. Z tego miejsca mamy widok na typową panoramę reklamującą Arctic Circle Trail. Ośnieżone szczyty zostawiamy już daleko za sobą. Przed nami prawdziwe grenlandzkie lato.



Przemierzając kolejne kilometry wędrujemy w ciszy, podziwiamy widoki i przeżywamy nasze osobiste kryzysy. Tak to już jest podczas kilkudniowej wędrówki, że podczas gdy jeden ma doła, drugi mógłby zdobywać wszystkie okoliczne szczyty. Dzięki temu jesteśmy w stanie wytrwać nawet najtrudniejsze chwile. Wspieramy się i dopingujemy wzajemnie. W końcu siedzimy w tym razem. Docierając do miejsca noclegowego, jestem w stanie wyprania mózgowego. Nie nazwę tego inaczej. "Tu ti, tu tam", rozbrzmiewa w mojej głowie i nie mogę się tego pozbyć. Ostatni etap był bardzo przyjemny, skalisty teren pozwolił nam swobodnie przemieszczać się w suchych butach. Jednak, gdy zaczęliśmy zbliżać się do celu trasa znów zrobiła się bagnista. Bezrefleksyjnie przemierzam jedną kałużę za drugą, aby w końcu dotrzeć do miejsca, który tej nocy będzie naszym domem.



 

DZIEŃ 8

 

CZAS: 5h 10 min

DYSTANS: 13,4 km

PRZEWYŻSZENIE: 266 m DYSTANS CANOE: 3 km


Przez ostatnie kilka dni marzyliśmy o Canoe Center, w naszych głowach stało się ono niemal miejscem docelowym, mekką. Tak jakby wszelkie trudy miały tam minąć, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaplanowaliśmy trasę tak, aby tego dnia pokonać mniejszy dystans i móc nacieszyć się chatką i spokojem. Martwiliśmy się czy canoe będą dostępne. Sytuacja na jeziorze wygląda następująco: popłyniesz canoe jeśli ktoś wcześniej pozostawi je po tej stronie jeziora, jeśli nie, dystans do chatki musisz pokonać piechotą wzdłuż linii brzegowej. Pogoda była kiepska, szaro, buro, ciemne chmury wisiały nam nad głowami. Myślę, że tego dnia kryzys dotknął nas wszystkich. Pewnie była to kwestia nastawienia, sądziliśmy, że ten odcinek pokonamy bardzo szybko, a niestety tak nie było. Dłużył się on niemiłosiernie. Wciąż też nie byliśmy pewni czy uda nam się przepłynąć jezioro, czy będziemy zmuszeni iść kolejne kilometry. Nie wyobrażacie sobie naszego szczęścia i ulgi, kiedy zobaczyliśmy ok 6 canoe czekających na nas przy brzegu. Szybko popędziliśmy do jednego z nich, chłopaki odpłynęli chwilę przed nami. Plecaki nakryliśmy dużymi workami na śmieci, Kuba odepchnął mnie i Paulę od brzegu, po czym wskoczył na pokład naszej "łajby". Wiosłowaliśmy ile sił w rękach, rozpadał się deszcz, byliśmy przemoczeni i zmarznięci. Coraz bardziej brakowało nam entuzjazmu i energii. Wiatr może i nie wiał nam w twarz, ale też nie pomagał. Odnosiliśmy wrażenie, że chatka zamiast się przybliżać wciąż tylko się oddala. W końcu dotarliśmy. Bartek wyszedł na brzeg, aby pomóc nam wyciągnąć canoe z wody. Kiedy przekroczyliśmy próg naszego upragnionego Canoe Center odetchnęliśmy z ulgą.



 

DZIEŃ 9

 

CZAS: 4h 30 min

DYSTANS: 18,6 km

PRZEWYŻSZENIE:

DYSTANS CANOE: 19 km

Wczorajszy wieczór spędziliśmy bardzo przyjemnie, graliśmy w karty, czytaliśmy książki i rozmawialiśmy z dwoma Austriakami, ojcem i synem. Nie wiem dlaczego, ale imponowali mi. Można było zauważyć między nimi niesamowitą więź i wzajemny szacunek, taką dobrą, zdrową relację. Zdecydowali się na wspólną, kilkudniową wędrówkę przez grenlandzką pustynię. Ojciec i syn. Pewnie idealizuję ich w moich wspomnieniach, ale nie zapomnę ich nigdy. Opowiedzieliśmy im historię o ich rodaku - słynnym na całym szlaku Austriaku. Byli pierwszymi, którzy nie mieli z nim żadnej styczności.


Zdradzili nam wagę swoich plecaków. Nie powiem, tym też nam zaimponowali - 26 kg! Nic dziwnego, że syn w pewnym momencie bezwiednie pochłaniał jedną łyżkę masła orzechowego za drugą. Nam nie pozostało nic innego jak tylko patrzeć i kontrolować silnie pracujące ślinianki. Kuba nie mogąc jednak znieść tej rozpusty postanowił wykorzystać składniki, które mieliśmy dostępne i przygotować naleśniki. Mąkę znalazł w jednej z szafek (nie pytajcie ile tam leżała!), do tego jajka w proszku, mleko w proszku, a z naszych liofilizowanych jagód przygotował dżem jagodowy i tak oto powstały wyborne naleśniki. Przysięgam, że były to najlepsze naleśniki jakie w życiu jadłam. Następnego dnia, o poranku nasza kuchnia była równie wyśmienita - wjechała jajówa! I to oni oblizywali się ze smakiem.



Teoretycznie planowaliśmy przepłynąć dziś tylko jezioro i zostać w następnej chatce, jednak szło nam naprawdę nieźle. Wiatr wiał nam w plecy, przez co przemieszczaliśmy się o wiele szybciej niż poprzedniego dnia. Podzieliliśmy się znów na dwa kajaki - chłopcy we dwójkę, a my w trójkę z Paulą i Kubą. Pogoda była przyjemna. Na szczęście nie padało i nie waliło też słońce. Warunki wręcz idealne na canoe. W pewnej chwili Kuba wpadł na pomysł, aby wykorzystać nasze worki na śmieci, kije trekkingowe i stworzyć z nich żagle, dzięki czemu nie musieliśmy wiosłować a mimo to przesuwaliśmy się naprzód. Wyglądało to nieco komicznie, ale działało. Przepłynęliśmy 6 km z prędkością większą niż wiosłowaliśmy. Niestety w pewnej chwili wiatr zmienił kierunek, albo i całkowicie ustał a nasze "żagle" przestały pracować jak powinny. Wobec czego znów musiałyśmy zacząć wiosłować. Gdy dotarliśmy do chatki zdecydowaliśmy się na małą drzemkę regeneracyjną.



Kiedy się obudziliśmy i wyszliśmy na zewnątrz zastaliśmy przepiękną pogodę i niekończący się golden hour. Dla dodania magii tej chwili, pod domek podszedł renifer, którego mogliśmy obserwować z odległości kilku metrów. Odniosłam wrażenie, że wyszedł się z nami pożegnać. Powoli zaczyna do nas docierać, że nasza podróż dobiega końca, a przed nami ostatnie 1.5 dnia wędrówki. Wypijamy z Paulą ostatnią kawę i powoli szykujemy się do drogi. Jednak jeszcze nim wyruszymy gawędzimy z Niemką, która swoją wędrówkę dopiero zaczęła. Nieco tęższa kobieta z plecakiem wypakowanym po brzegi, opowiada nam o swoim planie na pokonanie trasy. Niesamowite jak różnych ludzi spotykamy na szlaku - od wytrawnych piechurów pokonujących setki kilometrów rocznie, po osoby o wątpliwej kondycji, których siła psychiczna przewyższa niejednego z nas. Dopijamy kawę, życzymy sobie wzajemnie powodzenia i każdy rusza w swoją stronę.



Pamiętam, że tego wieczoru pokonując kolejne kilometry odczuwałam smutek związany ze zbliżającym się końcem wyprawy. Choć przebyte kilometry dały nam nieźle w kość i czuliśmy to nie tylko w obolałych stopach, ale i głowach, to przetrwaliśmy. Na szlaku przeżywaliśmy zarówno wzloty i upadki, ale mimo wszystko wciąż się wspieraliśmy i motywowaliśmy. Czas spędzony w tym miejscu i z tymi ludźmi był jednym z najbardziej wartościowych w naszym życiu. Sprawdziliśmy nie tylko wytrzymałość naszych ciał, ale i psychiki. Przed nami ostatni odcinek, mówi się, że najłatwiejszy, jednak jak wszyscy wiemy - ten ostatni jest zawsze tym najtrudniejszym.



 

DZIEŃ 10 - ten ostatni

 

CZAS: 7h 13 min

DYSTANS: 22,3 km

PRZEWYŻSZENIE: 546 m




Nadszedł ostatni dzień naszej wędrówki. Niestety po wczorajszym golden hour nie ma już śladu. Pogoda ewidentnie nie promienieje, zamiast tego wylewa na nas strugi łez. Przemoczeni, zmarznięci i wyczerpani, już bez większych refleksji nad naszym życiem i zbliżającym się końcem wędrówki, idziemy w kierunku ostatniego punktu na szlaku jakim jest myśliwska chatka. Wiele osób przestrzegało nas o jej złym stanie, jednak my chcieliśmy sprawdzić to osobiście. Choć szliśmy ponad 7h, ostatni etap poszedł nam całkiem sprawnie, można powiedzieć, że czuliśmy się jakbyśmy byli jedną nogą w domu. Kiedy dotarliśmy do chatki niestety zastaliśmy w niej dwie osoby, które już spały, pomimo dosyć wczesnej pory. Nie chcąc zakłócać ich spokoju postanowiliśmy ruszyć drogą szutrową w kierunku punktu rozpoczęcia a tym samym końca szlaku, z którego odebrać miała nas taksówka.



Kiedy zobaczyliśmy nadjeżdżający samochód wiedzieliśmy, że właśnie w tej chwili zakończyła się nasza przygoda. Myślę, że każde z nas odczuło swego rodzaju pustkę i ekscytację. Przez ostatnie dni niejednokrotnie zastanawialiśmy się co słychać w świecie, czy coś się zmieniło, co nas ominęło. Świat jednak zbytnio się nie zmienił w przeciwieństwie do nas. Byliśmy bogaci w nowe doświadczenia i przeżycia. Minęło kilka dni, które dla nas znaczyły tak wiele, że pozostaną w nas na zawsze.



224 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page