"Please fasten your sitbelts" wybrzmiewa z głośników samolotu. Zapinam pasy i czuje narastające jednocześnie ekscytację i przerażenie. Po raz pierwszy mam okazję lecieć bombardierem (27-osobowym samolotem). Turbulencje towarzyszące startowi nie pomagają mi opanować emocji, łapię Kubę siedzącego przede mną za rękę i zamykam oczy. Będzie dobrze, wdech, wydech i lecimy dalej. Po chwili samolot się uspokaja, a ja otwieram oczy. Zerkam na towarzysza mojej podróży, który z wielkim zaangażowaniem ogląda wyścigi samochodów na torze w Szczecinie. Świat jest mały, myślę, Grenlandczyk zachwyca się polskimi torami wyścigowymi, podczas gdy ja (już nieco spokojniejsza) nie mogę oderwać wzroku od widoków za oknem. Mam pełną panoramę na szlak, którym już niedługo będziemy wędrować.
ARCTIC CIRCLE TRAIL, bowiem taką nazwę nosi szlak, który postanowiliśmy przejść pod koniec czerwca 2023 roku w towarzystwie naszych przyjaciół. Jest to szlak, który rocznie przechodzi zaledwie około 1000 osób. A to naprawdę niewiele. Szansa na spotkanie innej grupy czy osoby jest naprawdę mała. Szlak ciągnie się przez 160 km i na jego trasie do pokonania mamy zarówno górskie przełęcze, bagniska jak i jezioro, które trzeba przepłynąć canoe. Nie spotkasz tutaj żadnej infrastruktury, poza kilkoma chatkami, które są swego rodzaju wytyczną punktów docelowych każdego dnia. Standard chatek, z których możesz skorzystać jest bardzo różny - od pryczy i przysłowiowego schronu po naprawdę przestronną 20-osobową chatkę. W zależności od tego czy ostatnie zimowe grupy zaprzęgowe pozostawiły nieco nafty dla letnich zmarzluchów, istnieje możliwość jej ogrzania. Dzięki temu, że szlak jest tak mało uczęszczany, możemy się w naturalny sposób oderwać od codzienności, tłumów i pozwolić oczom chłonąć, a duszy przeżywać to. co trudne i piękne jednocześnie. Zapraszam Was do naszej kilkudniowej wyprawy na koło podbiegunowe!
DZIEŃ 1 ROWEROWA WYCIECZKA POD LĄDOLÓD
DYSTANS: 52 km
CZAS: 6h 32 min
PRZEWYŻSZENIE: 1091m
Wychodzimy z lotniska w miejscowości Kangerlussuaq. Plecaki ciążą nam już niesamowicie. Zauważamy pierwszych turystów z moskitierami na głowach, o których wielokrotnie czytaliśmy na różnych forach. Jednak nie zauważywszy ani jednego komara w pobliżu odetchnęliśmy z ulgą. W roku 2020 miejscowość tę zamieszkiwało 508 osób. Sklep na dobrą sprawę jest jeden, tak samo kościół. Główną atrakcją jest tutaj lotnisko, które ze względu na swoją lokalizację jest największym portem lotniczym na Grenlandii. Turyści przybywają tutaj w dwóch celach: pierwsi w celu przesiadki i podróży w inny rejon Grenlandii oraz drudzy - zamierzający pokonać Arctic Circle Trail. Klasycznie piechurzy przemierzają szlak z Kangerlussuaq do Sisimiut, my jednak postanowiliśmy zrobić odwrotnie, dlatego też następnego dnia czekał nas przelot do miejscowości Sisimiut. Mając cały dzień na zwiedzanie, w pierwszej kolejności ruszyliśmy w kierunku wypożyczalni rowerów. Nasz kolega Bartek, który przyleciał tutaj dzień przed nami, powiedział nam o tej możliwości, choć sam pożyczył rower od miejscowego. Z wypożyczeniem rowerów oczywiście nie poszło nam tak gładko, bo tu właściciela trzeba było po sąsiadach szukać, tu znowu gotówka, a tu jeszcze Internet by się przydał i plecaki dobrze byłoby gdzieś zostawić. Ostatecznie jakoś nam się udało i wyruszyliśmy na wycieczkę pod lądolód.
Pokonanie trasy trochę nam zajęło, jednak dzięki temu, że rowery były elektryczne, było to o wiele mniej męczące. Dotarliśmy do miejsca, które możecie zobaczyć powyżej. Zostawiliśmy rowery i ruszyliśmy szlakiem pod lodowiec. Było to nasze pierwsze zetknięcie z bagnistym terenem. Początkowo śmialiśmy się, że sprawdzamy wodoodporność naszych butów (kilka dni później już wiedzieliśmy, że coś takiego jak wodoodporność nie istnieje). Po kilku minutach marszu ukazuje nam się potężny lądolód. Podchodzimy bliżej, gdy nagle odrywa się kawał lodu, głośny huk rozbrzmiewa w naszych uszach. Niesamowity widok. Spod zabrudzonej warstwy lodu wyłania się intensywnie niebieski odcień.
W drodze powrotnej do naszych rowerów mieliśmy przyjemność spotkać słynnego piżmowoła arktycznego. Zamieszkuje on tereny północnej Kanady, Alaski i Grenlandii. Ubrania z wełny piżmowoła są cenione ze względu na swoje właściwości izolacyjne. Jest to też powód, dla którego są one bardzo drogie. Na szlaku spotkaliśmy dwie starsze kobiety, obie wielokrotnie przechodziły już ten szlak, czym wzbudziły nasz ogromny szacunek. Jedna z nich opowiadała o zimowych wędrówkach na psich zaprzęgach, zapytana, ile jest wtedy mniej więcej stopni, odpowiedziała - "jakieś minus 50". Szeroko otworzyliśmy oczy i buzie ze zdumienia. Szybko narzuciło nam się kolejne pytanie - "Co w takim razie należy na siebie ubrać?". Kobieta bez cienia zastanowienia rzuciła "No jak to co? Płaszcz z piżmowoła!"
DZIEN 2 PRZELOT DO SISIMIUT I PIERWSZY ETAP SZLAKU
DYSTANS: 23 km
CZAS: 10h
PRZEWYŻSZENIE: 859 m
Lotnisko w Sisimiut jest oddalone o 5 km od centrum miasta, co wiązało się z dodatkowymi kilometrami do przejścia. W miasteczku czekał na nas już Bartek. Na zasięg czy Internet nie było co liczyć, umówiliśmy się więc "pod sklepem" około godziny 10 rano. Z lotniska do miasteczka złapaliśmy stopa, podróżując z dwoma lokalsami, dowiedzieliśmy się, że w tym roku zima bardzo późno odpuściła. W związku z tym w pierwszych etapach naszej wędrówki możemy spodziewać się śniegu. "Nieźle jak na początek" - pomyślałam. Bartka spotkaliśmy bardzo szybko, co nie było trudne, patrząc na wielkość miasteczka. Opowiedział nam o wszystkich swoich dotychczasowych przygodach i ruszyliśmy w poszukiwaniu butli z gazem. Łatwo nie było. W trzecim z kolei sklepie z outdoorowym sprzętem udało nam się kupić kilka butli. Zrobiliśmy jeszcze ostatnie zakupy, zjedliśmy ciepły posiłek, strzeliliśmy sobie ostatnie pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy w drogę!
Każdy kilogram czujemy na plecach - Paula i ja około 17kg, Bartek i Mario około 20kg i Kuba najwięcej - około 22kg Tragicznie nie jest, ale dochodzimy z Paulą do wniosku, że jesteśmy w stanie przejść maksymalnie 2km. Po tym dystansie plecak zaczyna okropnie się wżynać i konieczna jest krótka przerwa dla pleców. Początek szlaku przebiega przez hmm jakby to nazwać - pastwisko dla psów zaprzęgowych? Trudno powiedzieć, w każdym razie setki psów typu husky siedziały, spały, czy też ujadały przez pierwsze kilkaset metrów. Szczeniaczki, które były puszczone wolno były przesłodkie, starszaki już nieco mniej. Ewidentnie nie były zadowolone z naszego towarzystwa. Przekraczamy pierwsze bagniska, zastanawiamy się jak je obejść i czy jest to w ogóle możliwe. Uff jakoś się udało, but względnie suchy. Wędrujemy dalej, po około 6 km robimy krótki postój na picie i podzielenie się pierwszymi wrażeniami z wędrówki.
Po przerwie sytuacja na szlaku zaczyna się rozkręcać, wkraczamy w bardziej zaśnieżone rejony, choć pierwszym zaskakującym etapem jest przekroczenie rzeki. Z czasem taka przeszkoda była dla nas codziennością, jednak pierwszego dnia jeszcze przeszło nam przez myśl czy może nie dałoby się jej jakoś ominąć, znaleźć innego rozwiązania? Otóż nie, ściągamy gacie, buty i wchodzimy do zaskakująco zimnej rzeki.
Oznaczenia szlaku powoli przestają być widoczne - śnieg przykrył szlak oraz przepływającą pod nim rzekę. Początkowo jakoś udawało nam się lekko zbaczać ze szlaku, po to, aby za chwilę znów na niego wrócić, jednak w pewnym momencie przestało być to możliwe. Przy pomocy telefonu satelitarnego, który miał Kuba mogliśmy wytyczyć sobie alternatywny szlak, który umożliwił nam dotarcie do celu. Podążanie oryginalną trasą było niemożliwe, trudno było powiedzieć, gdzie pod śniegiem jest szlak, a gdzie rzeka. Wędrowaliśmy górskimi szczytami zamiast doliną. Na jednym z najwyższych szczytów warunki nieco się pogorszyły, zaczął padać śnieg, a my przeszliśmy już wiele kilometrów. Nie wiedziałam, co mnie bardziej boli - nogi, plecy czy wiatr na zmianę z deszczem siekące mnie w twarz.
Do celu zostały nam ostatnie kilometry, przekraczamy kolejną rzekę, tutaj już przydają się kije, które pomagają nam utrzymać równowagę. Ponownie ubieramy buty, teraz już nie takie suche i wędrujemy w kierunku chatki, którą widać w oddali. Mario i Bartek wysunęli się na prowadzenie i docierają jako pierwsi do celu. Kuba ciągnie Paulę i mnie za sobą. Co jakiś czas czekając na nas, zapał zdecydowanie nam opadł.
Dotarłszy do chatki, ku naszemu zaskoczeniu zastaliśmy tam nie tylko Bartka i Mario, ale również parę Szwedów, którzy wędrowali w przeciwnym kierunku. Dzisiejszy dzień był ich przedostatnim na trasie. Nie rozumieliśmy, skąd taka euforia na nasz widok. Opowiedzieli nam historię Austriaka, który omal nie zginął na odcinku, który my dziś pokonaliśmy. Spotykając kolejne osoby na szlaku ostrzegał ich o trudnych warunkach, przez co bardzo wielu z nich postanowiło odpuścić i zawrócić razem z nim. Szwedka wspomniała nam, że przez kilka ostatnich dni wpisywała się do dziennika piechurów i wyrażała swoje obawy względem pokonania ostatnich kilometrów. Dlatego też, gdy zobaczyli nas i usłyszeli, że szlak jest do przejścia poczuli napływającą nadzieję na "lepsze jutro". Następnego dnia opuścili domek bardzo wcześnie.
DZIEŃ 3 - KRYZYS
DYSTANS: 17.2 km
CZAS: 8h 36 min
PRZEWYŻSZENIE: 650 m
Zaczynamy odczuwać pierwsze zakwasy w nogach i plecach. Razem z Kubą spędziliśmy noc pod namiotem, podczas gdy reszta ekipy została ze Szwedami w chatce, która pękała już w szwach. Na śniadanie strzeliliśmy sobie po śniadaniowym Huelu, który początkowo był dla nas niezwykle sycący i ledwo byliśmy w stanie zjeść całą porcję. Jednak mając świadomość, że następnym ciepły posiłek czeka nas dopiero po przejściu szlaku jakoś wmusiliśmy w siebie ostatnie łyki. Pogoda zapowiadała się piękna. Słońce, zero deszczu, nic tylko ruszać w drogę.
Pierwsze kilometry należały do całkiem przyjemnych, po 5 km zrobiliśmy przystanek na polance, promienie słońca subtelnie muskały nasze twarze. Paula wyciągnęła paczkę żelków, które bezwiednie smakowaliśmy nieświadomi przeszkód, które czekały nas na następnych kilometrach. Wędrowaliśmy wzdłuż brzegu jeziora, widoki przepiękne, a bagno przeokropne. Przejście tego odcinka suchą nogą graniczyło z cudem. Spotkaliśmy kilku Niemców na szlaku, którzy szli w przeciwnym kierunku. znów powtarzana jest nam historia Austriaka, która ciągnie się już za nami do końca wyprawy.
Zgodnie z planem szlaku, tego dnia czekała nas przeprawa przez głęboką rzekę. Pytamy o nią Niemców, którzy teoretycznie powinni mieć ją już za sobą. Mówią, że udało im się ją ominąć, idąc górskim zboczem. Jednak nie polecają nam tej opcji, bo było to dosyć niebezpieczne. Z każdym kolejnym kilometrem zbliżamy się do rzeki, zaczyna padać, warunki się pogarszają, a morale spadają. Idziemy z Paulą na końcu. Zauważam, że chłopcy zatrzymali się i nad czymś zażarcie debatują. To ona - rzeka. Jest rwąca i nie wiadomo jak bardzo głęboka. Część chce próbować przejść zboczem góry, my z Kubą decydujemy się na przejście przez rzekę. Kuba zdejmuje gacie, wkłada moje sandały (podłoże jest kamieniste) przechodzi raz. Poziom wody sięga mu do pośladków. Wraca. Bierze plecak na plecy i przechodzi po raz kolejny. Udało się, wszystko suche. Ponownie wraca, bierze mój plecak i znów mamy sukces. Teraz kolej na mnie. Kuba przerzuca moje sandały na drugi brzeg. Wkładam je, kije trekkingowe w dłoń, biorę głęboki wdech i wchodzę do rzeki. Czuję opór wody na udach i łydkach, walczę z utrzymaniem równowagi. Mniej więcej w połowie robi się trudniej, mocno napinam mięśnie, Kuba nagrywa. Badam grunt, stawiam kolejny krok jednak już nie taki stabilny, lekko się waham i minimalnie tracę równowagę. Spokojnie, wdech, wydech, znów stoję stabilnie. Docieram do brzegu, Kuba pomaga mi wyjść z wody. Cała się trzęsę, nie wiem czy bardziej z zimna czy z emocji. Temperatura wody ma bowiem 3 stopnie.
Druga grupa podejmuje ryzyko i idzie zboczem góry. Po chwili spotykamy się w jednym punkcie i dalej wędrujemy już wspólnie. Brodzimy w kolejnym bagnie. Chlap chlap chlap, dobiega z moich butów. Powoli było mi już wszystko obojętne, przestaję się nawet starać omijać podmokłe tereny. Jestem już tak mokra, że nie ma to dla mnie znaczenia. Czuje rezygnację. Tak jak wcześniej, jakieś myśli przewijały mi się przez głowę, tak teraz, jest tam zupełna pustka. Po prostu przyjmujesz to, co jest i nawet nie zastanawiasz się czy może być lepiej czy też jeszcze gorzej.
Na horyzoncie wreszcie pojawia się chatka, do której dziś zmierzamy. Chłopcy znów wybiegli na prowadzenie, my z Paulą kurczowo pilnujemy tyłów, tylko Kuba jeszcze na nas czeka. Kilometr od celu zatrzymujemy się na nasz ostateczny postój na Jagerka. Pijemy po łyczku (który trzepie jak nigdy). Patrzymy przed, jak i za siebie, a dusza napełnia nam się dumą. Kolejny dzień za nami, kolejne granice przekroczone. Dziś marzę już o kąpieli,. Moje włosy są już tak sztywne, że o rozczesaniu ich nie ma mowy. Pada, ale w sumie, co za różnica, tak czy siak jestem cała przemoczona. Kieruje się więc pod rzekę, którą oczywiście znów musimy przejść, aby w ogóle dostać się do chatki. Ściągam gacie, buty, przechodzę na drugi brzeg, Paula w ślad za mną ściąga wszystko i jak za starych dobrych czasów, kąpiemy się, myjemy włosy i nawet golimy pachy. Pełen komplet.
W domku chłopcy gotują już wodę na gorący posiłek. To był trudny dzień dla każdego z nas. Chętnie wsuwamy jedną łyżkę za drugą. Nikt nie ma już siły na wieczorne pogaduchy, kładziemy się spać w namiocie i pozwalamy sobie na chwilę regeneracji, nie mogąc "doczekać" się kolejnego dnia.
DZIEŃ 4 - ZGUBA
DYSTANS: 17 km
CZAS: 8h 30 min
PRZEWYŻSZENIE: 654 m
Jajówa na śniadanie, kto by pomyślał? Wsypujemy sproszkowane jajka do miski, zalewamy wrzątkiem i na zmianę mieszamy. Ekscytacja na nowo w nas buzuje. Strzelamy sobie kawusię, huela śniadaniowego i jajecznicę, teraz już jemy śniadanie z apetytem. Pakujemy nasze graty, zakładamy wilgotne buty i ruszamy na podbój szlaku. Pogoda nam sprzyja, jest przyjemnie. Krajobraz stopniowo się zmienia, wczorajsze dolinki przeradzają się w górskie przełęcze, podziwiamy ośnieżone szczyty i wędrujemy przed siebie.
Mario mknie przodem, początkowo był w zasięgu naszego wzroku, jednak po przejściu kolejnych kilometrów znika nam z horyzontu. My jednak robimy sobie przerwę, delektujemy się herbatą, którą zawdzięczamy Bartkowi (tylko on zabrał ze sobą termos), batonem proteinowym i niesamowitymi widokami. Co chwilę szlak przecina nam pardwa górska, której śnieżny kamuflaż nie uchodzi naszej uwadze.
Dzisiejszy odcinek przemierzamy pod przewodnictwem śnieżnych zasp. Nogi podnosimy wysoko i męczymy się podwójnie. Od jakiegoś czasu nie mamy już kontaktu z Mariem. Zaczynamy się martwić, a mi klasycznie najgorsze scenariusze przebiegają przez myśl. Co jeśli zaginął, jak się z nim skontaktujemy i jakim cudem go znajdziemy? Chłopak nie miał nic, ani mapy, ani telefonu satelitarnego. Totalnie nic. Gdyby cokolwiek mu się stało szanse na znalezienie go były bardzo niewielkie. Szlak bardzo często odbiegał od oryginalnego i chował się pod grubą warstwą śniegu. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko liczyć, że jednak spotkamy go w chatce u celu. Śmiało mogę powiedzieć, że pomijając nieprzyjemną sytuację z kolegą, był to przepiękny dzień. Kondycyjnie radziliśmy sobie bajecznie, wędrówka była czystą przyjemnością, nie musieliśmy znów babrać się w bagnistym terenie. Mogliśmy podziwiać widoki i cieszyć się wędrówką.
Kilometr przed chatką znów zatrzymujemy się na Jagerka, stało się to już naszą małą tradycją. Obserwujemy jak Bartek przedziera się przez rzekę, która nieuchronnie czeka i na nas tuż przed chatką. Nagle drzwi się otwierają i naszym oczom ukazuje się żółta kurtka należąca do Maria. Myślę, że w tej chwili każdemu z nas przysłowiowy kamiceń spadł z serca. Wiadomo, zarówno my jak i on wiedzieliśmy, że tak się nie zachowuje, na pewno nie w takim miejscu. Cieszyliśmy się jednak, że nic mu się nie stało i znów jesteśmy w komplecie.
W domku nie byliśmy sami - dwóch Kanadyjczyków wędrowało w przeciwnym kierunku niż nasz. Opowiedzieli nam o chłopaku z RPA, którego minęliśmy w drzwiach. Zobaczywszy kilogram cukru, pozostawiony przez innych wędrowców, wziął łyżkę i zaczął się nim obżerać. Po kilku minutach odpoczynku pobiegł dalej, w kierunku z którego my przyszliśmy. Z szeroko otwartymi oczami nie mogliśmy w to uwierzyć. Po pierwsze byliśmy pod wrażeniem jego kondycji i sił, po drugie zaś nie mogliśmy zrozumieć sensu takiej wędrówki, po co tak gnać kiedy można napawać się widokami? W domku było tak przyjemnie i wygodnie, że postanowiliśmy zostać w nim jedną noc dłużej i zrobić sobie dzień resetu. Mieliśmy kilka dni zapasu na pokonanie szlaku i już wcześniej planowaliśmy zrobić sobie jeden dzień przerwy. Nie ukrywam - ogrzewanie, które udało nam się rozkręcić, pomogło w podjęciu ostatecznej decyzji.
DZIEŃ 5 - DZIEŃ RESETU
Gdy się obudziłam i wyjrzałam za okno, uśmiechnęłam się na widok śniegu, który spadł prawdopodobnie w nocy. Wszyscy jeszcze smacznie spali, gdy ja już robiłam dla nas poranną kawę. "Wake, wake kochani", krzyczę, "wyjrzyjcie za okno!" Niesamowite jak krajobraz może się zmienić z dnia na dzień.
Wczoraj i dziś
Bartek będąc fanatykiem morsowania rzucił pomysł, aby wykąpać się pod pokrywą lodu. Długo nie musiał czekać, kiedy wszyscy podłapali pomysł. W pierwszej kolejności poszli chłopcy, podczas gdy my obserwowałyśmy ich zza okna. Potem sytuacja się odwróciła. Woda była przeszywająco zimna. Mogę przysiąc, że nigdy, przenigdy nie kąpałam się w równie zimnej wodzie. Jej temperatura wynosiła około 1 stopnia. Odpuściłam sobie już mycie włosów.
Zagraliśmy kilka partyjek w karty, Bartek męczył jeszcze szachy, wypiliśmy niejedną kawę i zjedliśmy jedną zupkę chińską na 5, którą podzielił się z nami Bartek. To był naprawdę przyjemnie spędzony czas na grenlandzkim pustkowiu. Do czasu. Około godziny 18 nadciągnęła gromada Grenlandczyków, którzy niespecjalnie przejęli się naszą obecnością. Były to głównie dziewczynki w wieku około 15 lat i ich 3 opiekunki, starsze Panie. Niestety nie mówiły one w języku angielskim, przez co komunikacja przebiegała bardzo trudno. W końcu odpuściliśmy i poszliśmy spać, co nie było proste, bo wciąż byliśmy uciszani mimo, że za piski odpowiadały dziewczynki. Następnego dnia rano ich wyjście nie obyło się bez hałasu. Gdy w końcu wyszli, odetchnęliśmy z ulgą.
Ciąg dalszy nastąpi :)
Niezwykła przygoda, zazdroszczę a przede wszystkim podziwiam za hart ducha i odwagę, pozdrawiam Wasza fanka B.G