Jest 17.20 - tuż przed zachodem słońca. Zaczynamy szukać miejsca noclegowego. Zjeżdżamy z głównej drogi prowadzącej z Antisirabe do Morondavy. Trawy nabierają złotego koloru, a niebo robi się różowe. Podążamy polną drogą, niestety nigdzie nie widać miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać. W końcu docieramy do końca drogi, gdzie zastajemy idealny plac do rozbicia obozu. Kuba twierdzi, że to boisko miejscowych, ponieważ zaraz obok jest niewielka wioska. Sprawdza jeszcze jedną miejscówkę, podczas gdy my zachwycamy się zachodem słońca.
Z oddali obserwują nas miejscowi. Dystans powoli się zmniejsza, podczas gdy ich zgromadzenie wciąż rośnie. Pytam czy możemy zatrzymać się tutaj na noc. Nie mają nic przeciwko. Częstujemy ich żelkami - sweet bombon - mówią i serdecznie uśmiechają się do nas. Karola wpada na pomysł, aby obdarować ich również naklejkami. Niewielki gest, a ile sprawił im radości. Teraz zostaną już z nami do końca.
Kuba wrócił ze zwiadów. Niestety nigdzie nie znalazł dogodnego dla nas miejsca. Zapadła decyzja - zostajemy! Zaczynamy rozbijać obóz - namioty, krzesła kempingowe, ognisko. Każda wykonywana przez nas czynność wzbudza niezwykłe zainteresowanie wśród miejscowych. Nie można się od nich opędzić. Postanowiłam nie zakładać tej nocy tropiku, ponieważ było bardzo ciepło. Dlatego też, gdy zaczęłam pompować matę wewnątrz namiotu, czułam się jak zwierzę w klatce. Wokół namiotu zebrała się gromadka dzieci i dorosłych. Obserwowała i śmiała się. W końcu zaczęli zadawać pytania - czy tutaj będę spać? ile osób się tutaj zmieści? - czy to coś co dmucham to moje łóżko? Ich ciekawość nie znała granic. Czy to, co rozkładam to może służy do siedzenia (przymierzają swoje pupy i chichoczą)? W końcu postanowiliśmy, że musimy być jak najmniej interesujący, żeby dali nam chwilę spokoju, byśmy mogli przyrządzić posiłek. Siedzieliśmy i robiliśmy nic. Trochę czasu minęło, nim wszyscy się rozeszli. Wyciągnęliśmy kiełbasy, które przywieźliśmy ze sobą z Polski i upiekliśmy je na patyku. Do tego awokado i bagietka. Posiłek doskonały.
Minęła może godzina, kiedy znów nas odwiedzili. Teraz byliśmy już gotowi na ich wizytę. Przynieśli swój głośnik, więc przy ognisku towarzyszyła nam na zmianę nasza jak i miejscowa muzyka. Wspólnie siedzieliśmy przy ognisku, dzieci szalały starając się nam zaimponować. Stale pomagali nam utrzymać ogień przy życiu - drewno kompletnie nie chciało się palić. W pewnej chwili Bartek rzucił hasłem - nauczymy ich tańczyć macarenę - i tak też się stało! Długo nie musieliśmy czekać, kiedy Bartek stał się królem parkietu. Nieśmiało prawie każde z nas dołączało do niego. Po chwili już wszyscy razem tańczyliśmy, zachęcając miejscowych, aby powtarzali nasze ruchy. Najbardziej bawiło ich kręcenie tyłeczkiem! Pod koniec wieczoru, gdy każdy już tylko wpatrywał się w tańczące płomienie ognia, z głośników rozbrzmiało kazanie przyjezdnego misjonarza. Wydźwięk był jeden - "jesteś z nami, albo przeciwko nam", martwiące. Gdy kazanie dobiegło końca nasi goście, czy może gospodarze, rozeszli się do swoich domów.
Budzą nas pierwsze promienie wschodzącego słońca i odgłosy nadciągających tubylców. Chciałoby się skorzystać z toalety, ale wkoło tylko trawy, i choć wysokie, nie dają poczucia intymności. Planowałyśmy dziś mycie głowy o poranku (na tego typu wyjazdach harmonogram mycia jest dosyć istotny, bowiem nie może odbywać się zbyt często, żeby nie marnować wody, ale i niezbyt rzadko, żeby mieć poczucie choć podstawowej higieny). Miejscowi przyglądają nam się z zaciekawieniem. Nasza kultura i codzienne zwyczaje tak bardzo różnią się od tutejszych, że wszystko co robimy jest dla nich niezwykle interesujące. Tak jak my jesteśmy ciekawi ich świata, tak i oni ciekawi są naszego. Początkowo martwiliśmy się, że jeśli otworzymy samochody i zobaczą co w nich mamy zaczną od nas czegoś chcieć. Jednak nic takiego nie miało miejsca. Podczas przygotowywania śniadania obserwowali co będziemy jeść - o serek, jajka, bagietka, szczypiorek. Gdy rozpalałam kuchenkę gazową obserwowali jak ona działa. Wciąż gromadzili się wokół nas, jednak gdy każdy z naszej grupy dostał swoja porcję śniadania, odeszli na bok dając nam przestrzeń i spokój na czas jedzenia. Bardzo nas to zaskoczyło. Pokazało to jak ważnym czasem jest dla nich spożywanie posiłku. Gdy tylko zjedliśmy i zaczęliśmy znów wykonywać tak zadziwiające czynności jak zmywanie, na powrót zgromadzili się wokół nas.
Było to pierwsze zderzenie z malgaską wioską i choć zaskakujące, było to piękne zderzenie. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci, czuliśmy się bezpiecznie w ich towarzystwie. Myślę, że to spotkanie na długo zostanie w naszych sercach - wyjątkowi ludzie, w wyjątkowym miejscu.
Comments